Rodzima klasa średnia w literaturze |
Kiedy czyta się W XIX wieczną literaturę, która znajduje się w kanonie szkolnych lektur ma się ochotę sięgnąć po antydepresanty.
Nie wiadomo czemu upamiętnienia doczekały się właśnie takie dzieła, podczas gdy w zapomnienie poszły te,które są znacznie bardziej reprezentacyjne dla kultury rodzimej klasy średniej,którą cechowało poczucie humoru i wyjątkowa spostrzegawczość dla wyłapywania wszelkich absurdów otaczającego świata i spora doza złośliwości. W zupełne zapomnienie poszła na przykład charakterystyczna dla kultury I Rzeczypospolitej gawęda szlachecka. Ze swoja specyficzna narracja odzwierciedlającą rodzima kulturę, która ze trudnościami i nieprzyjemnościami radzi sobie podciągając je w opisie do absurdu i w ten sposób oswajając, pomniejszając i wyśmiewając. A następnie robiąc dalej to co zrobić należy , czyli to co jest konieczne by jakoś sobie z trudnościami tego świata poradzić |
|
Być może nie wpuszczenie stylu gawędy szlacheckiej na salony wynikało to z tego, ze jakoś nieporęcznie było przedstawiać się jako naród obdarzonych ciętym językiem wesołków. Którzy co prawda podnosili ważkie problemy, ale nie z jękiem bólu i rozpaczy, ale przedstawiając je w krzywym zwierciadle, uwypuklając i ośmieszając. Być może była to próba przejęcia wzorców oceny wartości literatury od zachodniego świata, który w tym czasie cenił literaturę próbującą zwrócić uwagę na cenę postępu, którego koszty ponoszone były nierówno.
Jednak pełniej oddająca kulturę klasy średniej proza w stylu gawędy szlacheckiej żyła i co więcej cieszyła się wielka popularnością wśród czytelników. Wystarczy wspomnieć chociażby zapomnianego już Jordana (prywatnie Juliana Wieniawskiego poważnego dyrektora w poważnej instytucji finansowej) który pisał popularne w XIX wieku humoreski czy tajemniczą Baronową XYX, która swego czasu nieźle obsmarowała w swojej książce (absolutnym bestsellerze owych czasów) całe warszawskie towarzystwo i której tożsamości do tej pory nie udało się ustalić. Co więcej tradycja ta przetrwała w skeczach kabaretów, w prozie Grzesiuka, w filmach Barei i w naszej reputacji jako najweselszego baraku w socjalistycznym obozie.
Odpowiedzi na pytanie o charakter polskiej klasy średniej nie należy więc chyba szukać w kanonie lektur szkolnych, lecz raczej w popularnych niegdyś dziełach. Szczególnie wtedy gdy odbijają się echem w znanej nam z codziennego życia kulturze.
Jednak pełniej oddająca kulturę klasy średniej proza w stylu gawędy szlacheckiej żyła i co więcej cieszyła się wielka popularnością wśród czytelników. Wystarczy wspomnieć chociażby zapomnianego już Jordana (prywatnie Juliana Wieniawskiego poważnego dyrektora w poważnej instytucji finansowej) który pisał popularne w XIX wieku humoreski czy tajemniczą Baronową XYX, która swego czasu nieźle obsmarowała w swojej książce (absolutnym bestsellerze owych czasów) całe warszawskie towarzystwo i której tożsamości do tej pory nie udało się ustalić. Co więcej tradycja ta przetrwała w skeczach kabaretów, w prozie Grzesiuka, w filmach Barei i w naszej reputacji jako najweselszego baraku w socjalistycznym obozie.
Odpowiedzi na pytanie o charakter polskiej klasy średniej nie należy więc chyba szukać w kanonie lektur szkolnych, lecz raczej w popularnych niegdyś dziełach. Szczególnie wtedy gdy odbijają się echem w znanej nam z codziennego życia kulturze.

"Pamiętniki Pana Kamertona" Leon Potocki (1869)
"Znałem młodego Adolfa, należącego do złotego przymierza, poznał się z córką możnego obywatela; panna przystojna, dobrze wychowana, mogła mieć z pięćdziesiąt tysięcy rubli srebrnych posagu. — Takowy kąsek nie do odrzucenia: oświadczył się, przyjętym został, zaręczyny odbyto, naznaczono dzień ślubu; panna z rodzicami pojechała do Memla po towary na wyprawę, młodzieniec do Warszawy, dla należytego wyekwipowania się, jak to dziś po modnemu nazywają. Ale w Warszawie, w tej nowej Kapui dla tegoczesnego litewskiego pokolenia, przepędzał zimę hrabia Mcisław z córką, milionową jedynaczką. — Wprowadzony do tego domu nasz młodzieniec zaniewidział i pamięć utracił, a chcąc się wywikłać z więzów przyrzeczeniem splątanych, do narzeczonej następujący list napisał:
„Pani! kiedy ogniem miłości pałając oświadczyłem się o Twoją rękę, jeżeli zezwolenie otrzymałem, uczyniłaś to nie idąc za skłonnością serca, ale za wolą rodziców. — Że mnie nie kochasz przekonałem się z następujących dowodów:
ą) Będąc razem w tym roku u wód Druskienickich, pamiętasz ów bal w resursie, na którym być nie chciałaś, życzyłaś sobie jednak przypatrzeć się tańczącym. — Poszliśmy zatem pod okna sali balowej; wieczór był chłodny, a mnie mocny kaszel dręczył; wiedziałaś o tem, i pomimo tego zatrzymałaś mnie na dworze z parę godzin i o utratę zdrowia, a może i życia naraziłaś. Nie jestże to dowodem Twojej obojętności?
2) Kiedyśmy na spacer koczem jeździli, siedziałem na przodzie, na przeciwko Ciebie, a Ty Pani ciągle się parasolką zasłaniałaś, nie od słońca, ale odemnie; niechciałaś abym na Ciebie patrzał, dowiodłaś, że mnie nie kochasz.
ł) Pewnego razu będąc na herbacie u Twoich rodziców, gdy się Twój ojciec zapytał: — która godzina? — spojrzałaś na zegarek i odpowiedziałaś, że dwunasta, chociaż istotnie jedenasta była, czem przekonałaś mnie, że się mojej obecności godzinę prędzej pozbyć chciałaś.
4) Kiedy opowiadałem w rodzinnem Twem kółku wrażenia mojej podróży po włoskiej ziemi, spojrzałem na Ciebie Pani, — ziewałaś. — Ziewanie dowodem znudzenia; — a czy ten, którego się kocha znudzić może?
5) Wiedziałaś, że mi ryby szkodzą, a gdym w Piątek siedząc obok Ciebie u stołu rybę zajadał, nie przestrzegłaś mnie, nie wstrzymałaś, nie wyrzekłaś; — nie jedz: bo ci to zaszkodzi. A ja nazajutrz po szczupaku zachorowałem.
6) Pamiętasz jak się kiedyś wyraziłaś przedemną, że nie cierpisz mężczyzn bez wąsów, a wiedziałaś dobrze, że wąsów nie mam; przyznaj więc sama, że się to powiedzenie ściągało do mnie.
Mógłbym jeszcze więcej przytoczyć dowodów Twojej obojętności, ale poprzestaję na tem; a ponieważ tak jak z jednej strony małżeństwo bez miłości jest ogrodem bez kwiatów, z drugiej, miłość bez wzajemności jest drogą cierniem zasłaną; zwalniam więc panią z danego mi przyrzeczenia; — widać żeśmy nie byli przeznaczeni dla siebie.
Po napisaniu powyższego listu, Adolf oświadczył się o hrabiankę, ale odmówiony, gdy z pokorą żałującego grzesznika chciał wrócić do exnarzeczonej, dowiedział się, iż za innego poszła za mąż. (...)"
"Znałem młodego Adolfa, należącego do złotego przymierza, poznał się z córką możnego obywatela; panna przystojna, dobrze wychowana, mogła mieć z pięćdziesiąt tysięcy rubli srebrnych posagu. — Takowy kąsek nie do odrzucenia: oświadczył się, przyjętym został, zaręczyny odbyto, naznaczono dzień ślubu; panna z rodzicami pojechała do Memla po towary na wyprawę, młodzieniec do Warszawy, dla należytego wyekwipowania się, jak to dziś po modnemu nazywają. Ale w Warszawie, w tej nowej Kapui dla tegoczesnego litewskiego pokolenia, przepędzał zimę hrabia Mcisław z córką, milionową jedynaczką. — Wprowadzony do tego domu nasz młodzieniec zaniewidział i pamięć utracił, a chcąc się wywikłać z więzów przyrzeczeniem splątanych, do narzeczonej następujący list napisał:
„Pani! kiedy ogniem miłości pałając oświadczyłem się o Twoją rękę, jeżeli zezwolenie otrzymałem, uczyniłaś to nie idąc za skłonnością serca, ale za wolą rodziców. — Że mnie nie kochasz przekonałem się z następujących dowodów:
ą) Będąc razem w tym roku u wód Druskienickich, pamiętasz ów bal w resursie, na którym być nie chciałaś, życzyłaś sobie jednak przypatrzeć się tańczącym. — Poszliśmy zatem pod okna sali balowej; wieczór był chłodny, a mnie mocny kaszel dręczył; wiedziałaś o tem, i pomimo tego zatrzymałaś mnie na dworze z parę godzin i o utratę zdrowia, a może i życia naraziłaś. Nie jestże to dowodem Twojej obojętności?
2) Kiedyśmy na spacer koczem jeździli, siedziałem na przodzie, na przeciwko Ciebie, a Ty Pani ciągle się parasolką zasłaniałaś, nie od słońca, ale odemnie; niechciałaś abym na Ciebie patrzał, dowiodłaś, że mnie nie kochasz.
ł) Pewnego razu będąc na herbacie u Twoich rodziców, gdy się Twój ojciec zapytał: — która godzina? — spojrzałaś na zegarek i odpowiedziałaś, że dwunasta, chociaż istotnie jedenasta była, czem przekonałaś mnie, że się mojej obecności godzinę prędzej pozbyć chciałaś.
4) Kiedy opowiadałem w rodzinnem Twem kółku wrażenia mojej podróży po włoskiej ziemi, spojrzałem na Ciebie Pani, — ziewałaś. — Ziewanie dowodem znudzenia; — a czy ten, którego się kocha znudzić może?
5) Wiedziałaś, że mi ryby szkodzą, a gdym w Piątek siedząc obok Ciebie u stołu rybę zajadał, nie przestrzegłaś mnie, nie wstrzymałaś, nie wyrzekłaś; — nie jedz: bo ci to zaszkodzi. A ja nazajutrz po szczupaku zachorowałem.
6) Pamiętasz jak się kiedyś wyraziłaś przedemną, że nie cierpisz mężczyzn bez wąsów, a wiedziałaś dobrze, że wąsów nie mam; przyznaj więc sama, że się to powiedzenie ściągało do mnie.
Mógłbym jeszcze więcej przytoczyć dowodów Twojej obojętności, ale poprzestaję na tem; a ponieważ tak jak z jednej strony małżeństwo bez miłości jest ogrodem bez kwiatów, z drugiej, miłość bez wzajemności jest drogą cierniem zasłaną; zwalniam więc panią z danego mi przyrzeczenia; — widać żeśmy nie byli przeznaczeni dla siebie.
Po napisaniu powyższego listu, Adolf oświadczył się o hrabiankę, ale odmówiony, gdy z pokorą żałującego grzesznika chciał wrócić do exnarzeczonej, dowiedział się, iż za innego poszła za mąż. (...)"

Julian Wieniawski "Przygody panów Marka i Agapita podczas wystawy rolniczej w Warszawie" (1875)
Otóż wyżej zacytowanego roku Pańskiego, w wigilię Matki Boskiej Siewnej, wyszedł był sobie w pole pan Agapit. Tradycyjnym zwyczajem ojców, rozpoczynał on w dniu tym siew żyta, a rozpoczynał, jak Bóg przykazał, cisnąwszy pierwszą garść ziarna na krzyż, przy słowach w Imię Ojca i Syna i... wypiwszy do siewaczy sporą miarkę wódki. Czterech chłopów starych, choć krzepkich i żwawych, z płachtami przez plecy, powtórzyło za panem Agapitem znak krzyża świętego, a otałszy gęby rękawami od koszul, puściło się po świeżo zoranej roli krokiem równym, miarowym, jak metronom Instytutu muzycznego.
Pan Agapit podążył kilkanaście kroków za nimi... że jednak tusza jego utrudniała mu ruchy po dość głęboko zoranych zagonach, postał więc przez chwilę na miejscu, posapał, kijkiem leszczynowym postukał w rolę dla przekonania się czy parobcy calizny nie zostawili, a uspokoiwszy się, że orka dokonana nieźle, że skiby dość się ze sobą schodzą i ziarno równo się rozrzuca, uważał swą misyę za skończoną, i zapuściwszy rękę w kieszeń, zawrócił się ku domowi.
Zaledwie jednak doszedł do miedzy, zbudzony ze śpiku zając pomknął mu przed nosem.
— Hm! mocibdzieju!... — mruknął sobie pan Agapit — zła wróżba... lub przygoda jakaś!., ale czego, głupi kocie, tak zmiatasz, kiedy cię nikt nie goni?! Ot widoczna żyłka latania... jak mocibdzieju u mego sąsiada pana Marka... — I tak zastanawiając się nad, tem, dlaczego zając tak skory do lotu, a sąsiad Marek do włóczęgi, jak ongi jego patron po piekle,., doszedł pan Agapit do dworku, gdy nagle przed gankiem spostrzega konnego posłańca.
— To srokacz pana Marka... czy nie jaka zła nowina? — pomyślał — a z czem to, mocibdzieju przyjechałeś?
— Z listem do wielmożnego — odrzekł posłaniec, ściskając go za nogi.
— To uwiąż srokacza i chodź na kieliszek wódki — rzekł pan Agapit, wprowadzając chłopaka do swej kancelaryi, w której podczas żniw i siewów stał zawsze pod stołem spory gąsiorek wódki z kieliszkiem na szyjce.
Uczęstowawszy przybysza i odprawiwszy napowrót do srokacza, zapalił fajeczkę na pieprzowym cybuszku osadzoną, chustkę z szyi zdjął, okulary na nos nadział, tabaki zażył, i kichnąwszy raz a chrząknąwszy parę razy, zasiadł pod oknem dla odczytania listu pana Marka.
List zawierał co następuje:
„Kochany Sąsiedzie! Dziwnym trafem dowiaduję się od mego pachciarza, że 5-go tego miesiąca, t. j. tydzień, ma się odbyć w Warszawie wystawa rolnicza. Nie stawić się in gremio, byłoby kryminałem — tandem jadę i ciebie ze sobą zabieram. Byłbym sam do ciebie na szkapie przyleciał, ale nie wyjeżdżając w dalszą drogę i do miasta już od lat dwudziestu, wyszedłem trochę z garderoby... a między warszawskie łyki należałoby z pewnym splendorem wystąpić. Sprowadziłem więc z miasteczka krawca Lajbusia, który mi pantaliony i surdut nicuje, bo wierzch wypłowiał — do kamizelki guziki nowe przyszywa, a i Hawryłce nową kurtkę szykuje, żebym się za tego urwipołcia nie rumienił.(...) czas krótki a ja jechać muszę, i ciebie zabieram bez ekskuzy, bo to wystawa rolnicza raz w sto lat, a ktoby się ze szlachty na taki zjazd nie stawił, miałbym go za hetkę pętelkę.
Szykuj się więc w drogę i do widzenia.
Twój Marek“.
„P. S. Rozstawimy konie — moje srokacze pójdą pierwsze cztery mile — ty swoje kasztany wyślij przodem do Wólki, a każ je dobrze podkuć, bo słyszę, że tam już od pół drogi, aż do samej kolei, szosa zrobiona szarwarkiem, a to istna plaga dla szkapy“.
„P. S. A każ się trochę oporządzić, bo twój tużurek już też na kołnierzu wytarty i potrzeby z kutasem u algierki postrzępione. Poślij sobie po Abramka, on ci co potrzeba wyszykuje, tylko upomnij, żeby się u tużurka poły z tylu lepiej schodziły, bo na wsi to jeszcze ujdzie, ale w Warszawie to nic nie może z tyłu wyglądać“.
Z ostatniemi słowy listu pan Agapit wstał z krzesła, instynktownie pomacał się rękami po miejscu wskazanem mu przez przyjaciela, i potarłszy czoła, zaczął się przechadzać po pokoju.
Hm!! — mocibdzieju!.. — mruczał, zsunąwszy brwi — dyabli mi tego latawca za sąsiada nadali. — Warszawy podróż daleka... co mnie tam z tego przyjdzie?.. nie będę ja, to się i tak wystawa odbędzie. — Ale znów... Marek pisze, że to kryminał nie być... a jużciż on to wie... Hm!., mocibdzieju — po chwili mówił dalej pod nosem — może i ma on racyę... — Jakby się wszyscy jedni na drugich ogladali. toby nikt nie pojechał... a taka solidarność szlachecka istnieć powinna.
I spuściwszy głowę, chodził pan Agapit po pokoju; a trzeba wiedzieć, że ruchliwy Marek, jako człowiek inicyatywy i energii, dziwny wpływ na ociężałym wywierał sąsiedzie. Nie śmiejąc więc sprzeciwić się sąsiadowi, dumał pan Agapit a medytował... to chwiał się w postanowieniu, to wracało ono napowrót; nareszcie po półgodzinnej walce z myślami, zmęczony chodzeniem wzdłuż i w poprzek pokoju zapalił drugą fajkę, zasiadł na fotelu, i wydarłszy z kalendarza ćwiartkę papieru, napisał na niej:
„Kochany Sąsiedzie!
Szkoda żeśmy się trochę późno o wystawie dowiedzieli... bo ja tak łap cap nie lubię; mimo to, nie dla przyjemności, ale dla zasady solidarności szlacheckiej — jadę. Kasztany wyszlę do Wólki, ale tylko trzy, bo Mośkówna mi się oźrebiła i ma ładnego Wrześniaka. Po krawca zaraz posyłam i dziękuję Ci za uwagę co do tużurka, bo człowiek sam sobie zajrzeć nie może. Co do algierki, to kutas każę uciąć w Warszawie a nowy kupię. Tylko zastrzegam sobie nie tracić czasu w Warszawie. — Dwa, trzy, a najdłużej cztery dni, to aż nadto — pora robocza... dziś zacząłem siewy na pólku za Bożą Męką — dobrze się sieje; czego i Tobie życzę.
Do widzenia Twój Agapit“.
Po liście następowało nieuniknione post scriptum.
„Kiedy już dla splendoru bierzesz z sobą Hawryłkę z nową liberyą, czvby nie wypadało wystąpić w Warszawie własnym ekwipażem? Na wszelki wypadek każę tranem wysmarować budę i fartuch u koczobryka — może się namyślimy wziąć go z sobą. Czekam na Twój odpis. I wyprawiwszy posłańca z odpowiedzią, jął się pan Agapit do przygotowań w drogę. Więc włodarza wysłał do miasteczka po krawca Abramka — kuchtę po imbier, muszkatową gałkę i angielskie zielę do bigosu, którego sporą faskę na drogę przysposobić kazał. Nieubłagana kucharka z nożem u pasa pobiegła przeciąć pasmo żywota kilku kapłonom, bez których towarzystwa pan Agapit podróży nie pojmował. Gospodyni zabrała się do zagniecenia ciasta na świeży chleb i bułki, do drogi przysposobić się mające, słowem gwar i zgiełk powstały w cichym dworku kawalerskim pana Agapita, który już od lat kilkunastu w dalszą nie puszczał się
drogę.
Nareszcie, po trzech dniach przygotowań, wśród których pan Agapit chodził jak bez głowy, gdy już Abramek tużurek o tyle przynajmniej poprawił, że poły ztyłu w górze się nieco schodziły, gdy już kilkanaście bochenków chleba i bułek i pół tuzina kapłonów rumieniło się w sakwojażu pana Agapita, gdy już faska bigosu hermetycznie ubitą była, a manierka wódki i gąsior wina w podróżnem spoczywały puzderku... gdy wreszcie konie podkuto, a koczobryk tranem wysmarowano, — przed domem pana Agapita zaturkotała bryczka a w niej p. Marek.
Otóż wyżej zacytowanego roku Pańskiego, w wigilię Matki Boskiej Siewnej, wyszedł był sobie w pole pan Agapit. Tradycyjnym zwyczajem ojców, rozpoczynał on w dniu tym siew żyta, a rozpoczynał, jak Bóg przykazał, cisnąwszy pierwszą garść ziarna na krzyż, przy słowach w Imię Ojca i Syna i... wypiwszy do siewaczy sporą miarkę wódki. Czterech chłopów starych, choć krzepkich i żwawych, z płachtami przez plecy, powtórzyło za panem Agapitem znak krzyża świętego, a otałszy gęby rękawami od koszul, puściło się po świeżo zoranej roli krokiem równym, miarowym, jak metronom Instytutu muzycznego.
Pan Agapit podążył kilkanaście kroków za nimi... że jednak tusza jego utrudniała mu ruchy po dość głęboko zoranych zagonach, postał więc przez chwilę na miejscu, posapał, kijkiem leszczynowym postukał w rolę dla przekonania się czy parobcy calizny nie zostawili, a uspokoiwszy się, że orka dokonana nieźle, że skiby dość się ze sobą schodzą i ziarno równo się rozrzuca, uważał swą misyę za skończoną, i zapuściwszy rękę w kieszeń, zawrócił się ku domowi.
Zaledwie jednak doszedł do miedzy, zbudzony ze śpiku zając pomknął mu przed nosem.
— Hm! mocibdzieju!... — mruknął sobie pan Agapit — zła wróżba... lub przygoda jakaś!., ale czego, głupi kocie, tak zmiatasz, kiedy cię nikt nie goni?! Ot widoczna żyłka latania... jak mocibdzieju u mego sąsiada pana Marka... — I tak zastanawiając się nad, tem, dlaczego zając tak skory do lotu, a sąsiad Marek do włóczęgi, jak ongi jego patron po piekle,., doszedł pan Agapit do dworku, gdy nagle przed gankiem spostrzega konnego posłańca.
— To srokacz pana Marka... czy nie jaka zła nowina? — pomyślał — a z czem to, mocibdzieju przyjechałeś?
— Z listem do wielmożnego — odrzekł posłaniec, ściskając go za nogi.
— To uwiąż srokacza i chodź na kieliszek wódki — rzekł pan Agapit, wprowadzając chłopaka do swej kancelaryi, w której podczas żniw i siewów stał zawsze pod stołem spory gąsiorek wódki z kieliszkiem na szyjce.
Uczęstowawszy przybysza i odprawiwszy napowrót do srokacza, zapalił fajeczkę na pieprzowym cybuszku osadzoną, chustkę z szyi zdjął, okulary na nos nadział, tabaki zażył, i kichnąwszy raz a chrząknąwszy parę razy, zasiadł pod oknem dla odczytania listu pana Marka.
List zawierał co następuje:
„Kochany Sąsiedzie! Dziwnym trafem dowiaduję się od mego pachciarza, że 5-go tego miesiąca, t. j. tydzień, ma się odbyć w Warszawie wystawa rolnicza. Nie stawić się in gremio, byłoby kryminałem — tandem jadę i ciebie ze sobą zabieram. Byłbym sam do ciebie na szkapie przyleciał, ale nie wyjeżdżając w dalszą drogę i do miasta już od lat dwudziestu, wyszedłem trochę z garderoby... a między warszawskie łyki należałoby z pewnym splendorem wystąpić. Sprowadziłem więc z miasteczka krawca Lajbusia, który mi pantaliony i surdut nicuje, bo wierzch wypłowiał — do kamizelki guziki nowe przyszywa, a i Hawryłce nową kurtkę szykuje, żebym się za tego urwipołcia nie rumienił.(...) czas krótki a ja jechać muszę, i ciebie zabieram bez ekskuzy, bo to wystawa rolnicza raz w sto lat, a ktoby się ze szlachty na taki zjazd nie stawił, miałbym go za hetkę pętelkę.
Szykuj się więc w drogę i do widzenia.
Twój Marek“.
„P. S. Rozstawimy konie — moje srokacze pójdą pierwsze cztery mile — ty swoje kasztany wyślij przodem do Wólki, a każ je dobrze podkuć, bo słyszę, że tam już od pół drogi, aż do samej kolei, szosa zrobiona szarwarkiem, a to istna plaga dla szkapy“.
„P. S. A każ się trochę oporządzić, bo twój tużurek już też na kołnierzu wytarty i potrzeby z kutasem u algierki postrzępione. Poślij sobie po Abramka, on ci co potrzeba wyszykuje, tylko upomnij, żeby się u tużurka poły z tylu lepiej schodziły, bo na wsi to jeszcze ujdzie, ale w Warszawie to nic nie może z tyłu wyglądać“.
Z ostatniemi słowy listu pan Agapit wstał z krzesła, instynktownie pomacał się rękami po miejscu wskazanem mu przez przyjaciela, i potarłszy czoła, zaczął się przechadzać po pokoju.
Hm!! — mocibdzieju!.. — mruczał, zsunąwszy brwi — dyabli mi tego latawca za sąsiada nadali. — Warszawy podróż daleka... co mnie tam z tego przyjdzie?.. nie będę ja, to się i tak wystawa odbędzie. — Ale znów... Marek pisze, że to kryminał nie być... a jużciż on to wie... Hm!., mocibdzieju — po chwili mówił dalej pod nosem — może i ma on racyę... — Jakby się wszyscy jedni na drugich ogladali. toby nikt nie pojechał... a taka solidarność szlachecka istnieć powinna.
I spuściwszy głowę, chodził pan Agapit po pokoju; a trzeba wiedzieć, że ruchliwy Marek, jako człowiek inicyatywy i energii, dziwny wpływ na ociężałym wywierał sąsiedzie. Nie śmiejąc więc sprzeciwić się sąsiadowi, dumał pan Agapit a medytował... to chwiał się w postanowieniu, to wracało ono napowrót; nareszcie po półgodzinnej walce z myślami, zmęczony chodzeniem wzdłuż i w poprzek pokoju zapalił drugą fajkę, zasiadł na fotelu, i wydarłszy z kalendarza ćwiartkę papieru, napisał na niej:
„Kochany Sąsiedzie!
Szkoda żeśmy się trochę późno o wystawie dowiedzieli... bo ja tak łap cap nie lubię; mimo to, nie dla przyjemności, ale dla zasady solidarności szlacheckiej — jadę. Kasztany wyszlę do Wólki, ale tylko trzy, bo Mośkówna mi się oźrebiła i ma ładnego Wrześniaka. Po krawca zaraz posyłam i dziękuję Ci za uwagę co do tużurka, bo człowiek sam sobie zajrzeć nie może. Co do algierki, to kutas każę uciąć w Warszawie a nowy kupię. Tylko zastrzegam sobie nie tracić czasu w Warszawie. — Dwa, trzy, a najdłużej cztery dni, to aż nadto — pora robocza... dziś zacząłem siewy na pólku za Bożą Męką — dobrze się sieje; czego i Tobie życzę.
Do widzenia Twój Agapit“.
Po liście następowało nieuniknione post scriptum.
„Kiedy już dla splendoru bierzesz z sobą Hawryłkę z nową liberyą, czvby nie wypadało wystąpić w Warszawie własnym ekwipażem? Na wszelki wypadek każę tranem wysmarować budę i fartuch u koczobryka — może się namyślimy wziąć go z sobą. Czekam na Twój odpis. I wyprawiwszy posłańca z odpowiedzią, jął się pan Agapit do przygotowań w drogę. Więc włodarza wysłał do miasteczka po krawca Abramka — kuchtę po imbier, muszkatową gałkę i angielskie zielę do bigosu, którego sporą faskę na drogę przysposobić kazał. Nieubłagana kucharka z nożem u pasa pobiegła przeciąć pasmo żywota kilku kapłonom, bez których towarzystwa pan Agapit podróży nie pojmował. Gospodyni zabrała się do zagniecenia ciasta na świeży chleb i bułki, do drogi przysposobić się mające, słowem gwar i zgiełk powstały w cichym dworku kawalerskim pana Agapita, który już od lat kilkunastu w dalszą nie puszczał się
drogę.
Nareszcie, po trzech dniach przygotowań, wśród których pan Agapit chodził jak bez głowy, gdy już Abramek tużurek o tyle przynajmniej poprawił, że poły ztyłu w górze się nieco schodziły, gdy już kilkanaście bochenków chleba i bułek i pół tuzina kapłonów rumieniło się w sakwojażu pana Agapita, gdy już faska bigosu hermetycznie ubitą była, a manierka wódki i gąsior wina w podróżnem spoczywały puzderku... gdy wreszcie konie podkuto, a koczobryk tranem wysmarowano, — przed domem pana Agapita zaturkotała bryczka a w niej p. Marek.

Adolf Dygasiński "Na warszawskim bruku" (1886)
W Sobkowej knajpie życie zaczynało się późno.Tylko ktoś nieświadomy obyczaju mógł tutaj wstąpić
rano przed jedenastą lub w nocy, przed dwunasta. Takiego drzemiące i rozespane dziewczyny ladaczem
zbywały. Rzetelni bywalcy przychodzili we właściwej porze i wtedy mogli używać w całem znaczeniu dobrego kufelka piwa, jako też rozmaitego jadła, od którego biła woń świeżości.
— Wódki! — krzyknął zapalczywie Burak, sadowiąc się w knajpie na uprzywilejowanem miejscu niedaleko bufetu, a przy ścianie pod wizerunkiem Napoleona I, klóry z założonemi rękoma zdawał się medytować nad tern wszystkiem, co się tu działo.
— Jestem głodny, jak wilk... Piję dzisiaj piołunówkę, bo się czuję jakoś niedyspozyt. Wódki, boczku,
pieprzu. Hej panno Paulinko!
— Aa, zmiarkowałem zaraz, panie Apolinary, żeś nieswój, — rzecze Sobek, podchodząc z tabaką do gościa. — Nie napiłeś się wódki przy bufecie; to oznacza żołądkową obojętność. Radzę w takim razie pić moją orzechową nalewkę. Pyszności gorzałka!
Na cholerę lepszej nie trzeba.
— Kiedy gospodarz chwali, to niechże będzie i orzechowa, powiedział Burak i w ślad za tern rozgłośnie kichnął, zażywszy Sobkowej tabaki — Ależ, ta twoja tabaka wierci.
— Ha, więc i my chyba pijmy dziś orzechową,— mówił człowiek, zwany Cieplikiem. Gospodarz się uwinął i właśnie z gąsiorkiem czarnego, jak atrament, płynu oraz z kieliszkiem podszedł do stolika, mówiąc poważnie:
— Jak raz dziś będzie pięć lat temu, kiedym w ten gąsiorek nalał spirytusu na zielone orzechy włoskie i macie państwo napój prawdziwy, który można podać śmiertelnie choremu.
— A to kordjał! — zawołał pan Apolinary, połknąwszy kieliszek zachwalonego płynu. — Majster z ciebie, gospodarzu... Dajcież mi tu jeszcze parę rydzykow! Pysznie grzeje ta orzechówka. — Wszyscy pili pokolei i wódki odchwalić się nie mogli; tylko skrzypek Henryk milczał, co Sobka ogromnie korciło, chciał więc podnieść bardziej jeszcze wartość napitku i zagaił:
— Taka gorzałka rzadko gdzie się trafia; a jeśli ją kto i Posiada, przechowuje jako rarytas dla znawców oraz udziela chorym na ciężkie boleści, na nadzwyczajną niestrawność! Zresztą ludzie dzisiaj niewiele się rozumieją na takich rzeczach.
— A powiedz-że mi też, miły panie Sebastjanie, jaką wódką leczą się hemoroidy? — Zagadnął Burak, wprawiony w dobry humor i zagryzający właśnie mocno opieprzony boczek. To pytanie widocznie wprawiło w kłopot Sobka, który każdy napitek i każdą potrawę w swojej knajpie uważał za lekarstwo na jakąś organiczną niedogodę. Zażył przeto tabaki, i po niejakim namyśle, rzekł:
— Zdaje mi się, że w takich wypadkach poncz powinien być dobry.
— Takżeś trafił! Gdzież znowu!.-. Wiadomo, że poncz zimny dobry na ochłodę, gorący na rozgrzewkę,ale to nie ma związku z hemoroidami.
Z wyjątkiem skrzypka Henryka, który pianissimo poświstywał jakąś arję, wszyscy brali udział w rozwiązywaniu kwestji, w sam raz podniesionej przez Buraka. Każdy stawiał swój wniosek, popierając go mniej więcej racjonalnem rozumowaniem, ale Burak przecząco kiwał głową. Widząc nareszcie, iż zagadnienie przedstawia nadzwyczajne trudności dla towarzystwa, pan Apolinary sam je rozwiązał w sposób nader prosty, okazując dowodnie wśród uroczystej ciszy zgromadzonych, jako wystała jarzębówka leczy niewątpliwie rzeczoną, a wielce przykrą chorobę.
Stanowiło to punkt wyjścia do zajmującej rozmowy o dobroczynnem działaniu różnych wystałych wódek. Cieplik dowodził z ferworem, że dobra starka zastąpi każdą wódkę i że najlepiej jest wogóle używać spirytusu bez mieszania go z jakiemkolwiek zielskiem. Burak atoli zabrał głos i opowiadał różne przypadki, gdzie zbawienną się okazała wódka nalana na tatarak, imbier oraz na korzeń rośliny, zwanej gałganem. Jeden mianowicie przykład raził umysły i niewolił przekonywająco; pokazało się bowiem z opowiadania pana Apolinarego, źe wódka działa nawet na doktorów medycyny.
— Było zdarzenie —mówił Burak—w roku 1847, lekarz powiatowy ze Stopnicy był już więcej, niż jedną nogą na tamtym świecie, stężał i posiniał cały. Nie wiedziano co począć, ktoś skoczył po rozum do głowy i przypomniał, że u burmistrza znajduje się nalewka wiśniowa, ustała od roku 1817. Cóż państwo powiecie? Ledwie doktorowi wlano w usta pół lampki tego specjału, a tu jakby ręką odjął niemoc. Bo też to była wódka! Przez czas utraciła zupełnie kolor czerwony i wyglądała jak węgrzyn.
Opowiadaniu temu towarzyszyły liczne gęsta rąk, ruchy głowy, więc też wszyscy słuchali Buraka z niezmiernem zajęciem.
— Myślę, że tę cudotwórczą wódkę należy dzisiaj wypić co do kropli, — rzekł Henryk, nalewając sobie drugi kieliszek z nadzwyczajną precyzją po same brzegi, jakkolwiek przy tej czynności dziwnie mu się trzęsła ręka.
— Z ust mi wyjąłeś piękne słówko, panie Henryku! — Zawołał Burak. — Pijże do mnie.
(...)
W Sobkowej knajpie życie zaczynało się późno.Tylko ktoś nieświadomy obyczaju mógł tutaj wstąpić
rano przed jedenastą lub w nocy, przed dwunasta. Takiego drzemiące i rozespane dziewczyny ladaczem
zbywały. Rzetelni bywalcy przychodzili we właściwej porze i wtedy mogli używać w całem znaczeniu dobrego kufelka piwa, jako też rozmaitego jadła, od którego biła woń świeżości.
— Wódki! — krzyknął zapalczywie Burak, sadowiąc się w knajpie na uprzywilejowanem miejscu niedaleko bufetu, a przy ścianie pod wizerunkiem Napoleona I, klóry z założonemi rękoma zdawał się medytować nad tern wszystkiem, co się tu działo.
— Jestem głodny, jak wilk... Piję dzisiaj piołunówkę, bo się czuję jakoś niedyspozyt. Wódki, boczku,
pieprzu. Hej panno Paulinko!
— Aa, zmiarkowałem zaraz, panie Apolinary, żeś nieswój, — rzecze Sobek, podchodząc z tabaką do gościa. — Nie napiłeś się wódki przy bufecie; to oznacza żołądkową obojętność. Radzę w takim razie pić moją orzechową nalewkę. Pyszności gorzałka!
Na cholerę lepszej nie trzeba.
— Kiedy gospodarz chwali, to niechże będzie i orzechowa, powiedział Burak i w ślad za tern rozgłośnie kichnął, zażywszy Sobkowej tabaki — Ależ, ta twoja tabaka wierci.
— Ha, więc i my chyba pijmy dziś orzechową,— mówił człowiek, zwany Cieplikiem. Gospodarz się uwinął i właśnie z gąsiorkiem czarnego, jak atrament, płynu oraz z kieliszkiem podszedł do stolika, mówiąc poważnie:
— Jak raz dziś będzie pięć lat temu, kiedym w ten gąsiorek nalał spirytusu na zielone orzechy włoskie i macie państwo napój prawdziwy, który można podać śmiertelnie choremu.
— A to kordjał! — zawołał pan Apolinary, połknąwszy kieliszek zachwalonego płynu. — Majster z ciebie, gospodarzu... Dajcież mi tu jeszcze parę rydzykow! Pysznie grzeje ta orzechówka. — Wszyscy pili pokolei i wódki odchwalić się nie mogli; tylko skrzypek Henryk milczał, co Sobka ogromnie korciło, chciał więc podnieść bardziej jeszcze wartość napitku i zagaił:
— Taka gorzałka rzadko gdzie się trafia; a jeśli ją kto i Posiada, przechowuje jako rarytas dla znawców oraz udziela chorym na ciężkie boleści, na nadzwyczajną niestrawność! Zresztą ludzie dzisiaj niewiele się rozumieją na takich rzeczach.
— A powiedz-że mi też, miły panie Sebastjanie, jaką wódką leczą się hemoroidy? — Zagadnął Burak, wprawiony w dobry humor i zagryzający właśnie mocno opieprzony boczek. To pytanie widocznie wprawiło w kłopot Sobka, który każdy napitek i każdą potrawę w swojej knajpie uważał za lekarstwo na jakąś organiczną niedogodę. Zażył przeto tabaki, i po niejakim namyśle, rzekł:
— Zdaje mi się, że w takich wypadkach poncz powinien być dobry.
— Takżeś trafił! Gdzież znowu!.-. Wiadomo, że poncz zimny dobry na ochłodę, gorący na rozgrzewkę,ale to nie ma związku z hemoroidami.
Z wyjątkiem skrzypka Henryka, który pianissimo poświstywał jakąś arję, wszyscy brali udział w rozwiązywaniu kwestji, w sam raz podniesionej przez Buraka. Każdy stawiał swój wniosek, popierając go mniej więcej racjonalnem rozumowaniem, ale Burak przecząco kiwał głową. Widząc nareszcie, iż zagadnienie przedstawia nadzwyczajne trudności dla towarzystwa, pan Apolinary sam je rozwiązał w sposób nader prosty, okazując dowodnie wśród uroczystej ciszy zgromadzonych, jako wystała jarzębówka leczy niewątpliwie rzeczoną, a wielce przykrą chorobę.
Stanowiło to punkt wyjścia do zajmującej rozmowy o dobroczynnem działaniu różnych wystałych wódek. Cieplik dowodził z ferworem, że dobra starka zastąpi każdą wódkę i że najlepiej jest wogóle używać spirytusu bez mieszania go z jakiemkolwiek zielskiem. Burak atoli zabrał głos i opowiadał różne przypadki, gdzie zbawienną się okazała wódka nalana na tatarak, imbier oraz na korzeń rośliny, zwanej gałganem. Jeden mianowicie przykład raził umysły i niewolił przekonywająco; pokazało się bowiem z opowiadania pana Apolinarego, źe wódka działa nawet na doktorów medycyny.
— Było zdarzenie —mówił Burak—w roku 1847, lekarz powiatowy ze Stopnicy był już więcej, niż jedną nogą na tamtym świecie, stężał i posiniał cały. Nie wiedziano co począć, ktoś skoczył po rozum do głowy i przypomniał, że u burmistrza znajduje się nalewka wiśniowa, ustała od roku 1817. Cóż państwo powiecie? Ledwie doktorowi wlano w usta pół lampki tego specjału, a tu jakby ręką odjął niemoc. Bo też to była wódka! Przez czas utraciła zupełnie kolor czerwony i wyglądała jak węgrzyn.
Opowiadaniu temu towarzyszyły liczne gęsta rąk, ruchy głowy, więc też wszyscy słuchali Buraka z niezmiernem zajęciem.
— Myślę, że tę cudotwórczą wódkę należy dzisiaj wypić co do kropli, — rzekł Henryk, nalewając sobie drugi kieliszek z nadzwyczajną precyzją po same brzegi, jakkolwiek przy tej czynności dziwnie mu się trzęsła ręka.
— Z ust mi wyjąłeś piękne słówko, panie Henryku! — Zawołał Burak. — Pijże do mnie.
(...)

Baronowa XYZ (1888)
(...) Wyobraź sobie panią lub panicza, który zjeżdża do Warszawy na karnawał, cały oszołomiony swoją powiatową popularnością, gdzie dla urzędu sprawowanego przez ojca, dla zamożności, fortuny i uczciwego, szlacheckiego nazwiska, dom jego i rodzina miały większe od innych zachowanie i parafialną pozycyę. Na warszawskim bruku odnowi on lub ona naprzód swoją kniaziowska mitrę (każdy Litwin tej kategoryi jest kniaziem) i będzie przekonanym, że dlatego, iż Pan Bóg dał mu się nazywać Iksem, już ma jakieś wyjątkowe przywileje i prawa. O tych Iksach nic wprawdzie Towarzystwo warszawskie nie słyszało, fama powiatowej znakomitości ich rodu nie doszła tu wcale, marszałkowski tytuł i rodowód od Olgierda wywiedziony nie imponuje bynajmniej, a rozległość wiosek i obszar fortuny jest jeszcze towarzyskim probierzem, lecz tylko w matrymonialnych kombinacyach - ale Iksowe, Iksówny i Iksięta nie będą na to wcale zważać. W swejem przekonaniu są one znakomitościami i z łaski Bożej należy im się wyjątkowe w towarzystwie miejsce. (...)
Mały Iksik nie przedstawi się też pierwszy nikomu, bo uważałby to za poniżenie swej kniaziowskiej mitry; mała Iksówna skrzywi się mocno, jeśli zaprosi ją do tańca ktoś, którego rodowodu i stanu majątkowego nie zna jeszcze dokładnie; mama Iksowa o kimś, kto nie posiada wioski i cugów odezwie się z pogardą: Ni to obywatel ni to co... Zabroni córce z nim rozmawiać. Dla niej jeszcze cały świat kończy się na tem "obywatelstwie" (...) Sama słyszałam, jak jednej z takich Iksowych robił krewny jej, człowiek w świecie naukowym głośny, uwagę, że synów na próżniaków wychowała i żadnych szkół nie dała im pokończyć, a ta z całą naiwnością odrzekła:
-Oh! mon cousin, ani jeden jeszcze z Iksów nie był profesorem i jak ty rodu swego nie splamil.. ..
(...)
Pod obrazkami linki do pozostałych części felietonu o klasie średniej
Na stronie wykorzystano obrazy następujących malarzy polskich;
Dębicki "Portret kobiety czytającej gazetę".
Teodor Axentowicz "Czytajca"
Jacek Malczewski "Model"
Antoni Kamieński, "Portret Kazimierza Woźnickiego"
Leon Wyczolkowski "Wiosna" oraz obrazki z katalogów mód z zasobów Metropolitan Museum
Wszystkie dzieła sztuki wykorzystane na stronie znajdują się w domenie publicznej i zostały zaczerpnięte z Wikimedia Commons i strony Metropolitan Museum |